Jeśli rozwód jest bezbolesny, to znaczy, że partnerzy coś ukrywają. Rozstajemy się przecież z częścią nas samych – ze sobą taką, która kiedyś wybrała tego człowieka, była w nim zakochana. Po czymś takim trzeba przejść żałobę.

Beata Chomątowska: Bierzemy ślub. Po co właściwie?

Zofia Milska-Wrzosińska: Raczej dlaczego niż po coś. Na skutek uczenia się społecznego.
Dzieci dowiadują się bardzo wcześnie, że dorośli tak robią, tak było zawsze, ich rodzice i
dziadkowie też brali ślub, to robią rówieśnicy, więc jest oczywiste, że i oni. Wbrew pozorom
ten czynnik mocno wpływa na nasze zachowania. To, co jest wokół, wyznacza naszą normę.

Dziś jednak, gdy wokół coraz więcej wolnych związków, nie ma takiej presji.

Presji nie ma, ale jest zachęta. Tyle ekscytacji, ważności wokół nas, trzeba mieć ważne
powody, by zrezygnować z czegoś, co będąc kwintesencją normalności, jest jednocześnie tak
niezwykłe. Poza tym przez całe tysiąclecia małżeństwo było instytucją o mocnym
społecznym zakorzenieniu, i przez to niezbędną. Stanowiło ochronę: dla kobiety w sensie
ekonomiczno-społecznym, dla mężczyzny jako gwarancja, że troszcząc się o kobietę i dzieci,
będzie wspierał transmisję własnych genów, nie cudzych. Dziś kobiety wybiły się na
samodzielność, zarabiają, same decydują o dziecku, więc formalizowanie związku nie jest
warunkiem przetrwania, ale mentalnego dziedzictwa trudno się pozbyć. Być może częstsze
odrzucenie formalizacji związku to też rodzaj odreagowania niechęci wobec upokarzającej
dla niektórych idei asekuracji. Ale jeśli nawet instytucja małżeństwa jest mniej potrzebna w
aspekcie ekonomiczno-społecznym, to w wymiarze psychologicznym wiele osób wciąż
bardzo jej pragnie.

Jakie potrzeby pozwala więc zaspokoić?

Na przykład chęć potwierdzenia swej decyzji, wzięcia za nią odpowiedzialności,
obwieszczenia światu publicznie: ja z tym oto człowiekiem się wiążę, jego wybieram, i
decyduję się poddać pewnym rygorom formalnym, a w przyszłości może i sankcjom, bo
pewnie w razie czego będzie trudniej się rozstać. I od partnera oczekuję tego samego. Chce
się też zapewnić bezpieczeństwo dzieciom. Ze statystyk wynika, że pary niesformalizowane
rozpadają się szybciej i częściej, więc ten drugi powód ma spore znaczenie, choć u młodych
ludzi działa często nieświadomie. Nie myślą jeszcze o dzieciach, ale dążą do stworzenia
stabilnej przestrzeni dla ich rozwoju i dorastania.

To brzmi trochę smutno. Żadnych porywów serca, tylko pragmatyczna kalkulacja.

Przeciwnie: na świadomym poziomie dominuje właśnie poryw i nadzieja. Choć wiek
zawierania małżeństwa się przesuwa, wciąż wchodzimy w nie jako ludzie stosunkowo
młodzi, około trzydziestki. Wtedy niekoniecznie dokonuje się świadomej pragmatycznej
kalkulacji, nie zakłada się, że coś się może skończyć i trzeba się na taki wypadek
zabezpieczyć. Ale można mieć różne negatywne doświadczenia – np. ktoś pochodzi z
rodziny, która się rozpadła, mocno to przeżywał w dzieciństwie i nie chciałby, aby to samo
spotkało jego dzieci. Albo obawia się, że życie niesie rozmaite zaskoczenia i może się okazać,
że jakiś impuls pociągnie kogoś w inną stronę. Pewien rodzaj utrudnienia, sformalizowania
relacji powoduje, że rozstanie jest wówczas trudniejsze.

Tylko czy jest sens je utrudniać? Może lepiej byłoby dla tej dwójki ludzi, by się rozstali?

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, ale byłabym daleka od uznania, że jeśli coś idzie źle, to
lepiej się rozstać. Widziałam wiele par w sytuacjach, gdy pojawiał się impuls do rozstania, a
jednak przetrwali kryzys i żyli długo i szczęśliwie, a przynajmniej satysfakcjonująco.
Małżeństwo i w ogóle bliska relacja z drugim człowiekiem jest trudnym zadaniem. Gdyby nie
rodzaj zaćmienia, czyli zakochania, które, jak dowodzi neuroobrazowanie, jest podobne do
epizodu psychotycznego, to niewielu z nas byłoby zdolnych podjąć straceńczą decyzję o
związaniu się intymnie z zupełnie obcym człowiekiem, dopuszczeniu go do najbardziej
osobistych spraw i obietnicy wspierania się w trudnych sytuacjach życiowych. Żeby się na to
zdecydować i potem iść tą drogą, trzeba doznać czegoś na kształt szaleństwa.

Wchodzimy w związki będąc niespełna rozumu?

Stan zakochania aktywuje w mózgu te same obszary, co stan psychotyczny. Jesteśmy stale
pobudzeni, zwiększa się poziom niepokoju („czy ona tam będzie?”, „czy da się z nią
porozmawiać na osobności?”, „czy mu się spodobam w tych spodniach?”), mamy myśli
obsesyjne – myślimy wciąż o tej samej osobie, trudno się skoncentrować na czymkolwiek
innym. Ta intensywna namiętność ma swoją funkcję: sprawić, byśmy byli ze sobą
przynajmniej tak długo, by zapewnić potomstwu opiekę pary rodzicielskiej. W tym stanie
oszołomienia dobrowolnie decydujemy się na coś, o czym jeszcze nie przypuszczamy, że jest
tak trudne.

Ten epizod psychotyczny kiedyś mija, ale gdy para wchodzi w tzw. remisję, czyli stan
pozbawiony objawów chorobowych, wcale nie jest zadowolona. Nie ma ulgi, przeciwnie:
pojawia się niepokój, rozczarowanie. Na ogół stan ten trwa do dwóch lat, w niektórych
przypadkach może się nieco przedłużyć – np. gdy para nie żyje ze sobą na co dzień, rzadziej
się spotykają, lecz taka relacja bardziej przypomina romans niż związek czy małżeństwo. Jeśli
ludzie tworzą związek w konwencjonalnym sensie, mieszkają ze sobą, mają dzieci, to
pierwszy etap w jakimś momencie się kończy. Do tego na ogół para nie wychodzi równolegle
ze stanu ostrego zakochania – jedno czyni to nieco wcześniej, drugie później. Może gdyby nie
sformalizowanie, wiele par zdecydowałoby się rozstać już wtedy, gdy pojawią się pierwsze
kłopoty.

Nadchodzi nieuchronnie wieczór, w którym jedno z nich chce np. posiedzieć sobie z
laptopem, a to drugie, które zagląda mu przez ramię, siada na kolanach, zagaduje, trochę w
tym przeszkadza. I oboje to rejestrują. Że jeszcze nie tak dawno nie było niczego
atrakcyjniejszego niż wzajemna bliskość i nic nie było w stanie ich odciągnąć od siebie. A
teraz czasem trzeba się zająć czymś innym. Co to może oznaczać? „Chyba coś złego – myślą.
– Pewnie nasz związek się wypalił, kończy. Po co mamy w nim trwać, skoro nie ma już
naturalnego paliwa?”. Zaczyna się niepokój, wątpliwości. „Kiedyś wracałeś z pracy i
rozmawialiśmy godzinami, a teraz siedzisz przy komputerze”. „Kiedyś nie wychodziłaś
wieczorem z koleżankami. A teraz coraz częściej, a ja zostaję sam”.

Mówi Pani: małżeństwo to bardzo trudna sprawa, tymczasem rytuały związane z jego
zawarciem upewniają nas w przekonaniu, że to początek pięknej baśni. Czemu nie może
być właśnie tak?

Patrząc na sprawę historycznie, koncept małżeństwa jako skutku miłości romantycznej jest
kulturowo nowy, ma niewiele ponad sto lat. Wcześniej małżeństwo służyło czemuś innemu –
podstawą do jego zawarcia był głównie interes ekonomiczny czy prokreacja dla dobra
przedłużenia rodziny. Czyli podstawa dość solidna. Teraz ma wynikać z miłości
romantycznej, co jest dość ryzykowną koncepcją, bo intensywna namiętność nie trwa
wiecznie, a gdy się kończy, niektórzy mówią: „coś się wypaliło”.

Nie jest to fortunne sformułowanie, bo „wypalenie” ma negatywną konotację: pozostały tylko
zwęglone resztki i zgliszcza, nie ma nic do uratowania. Tymczasem mamy do czynienia z
naturalną zmianą; wprawdzie taką, z którą wiele par nie chce się pogodzić. Zdarzają się osoby
na swój sposób uzależnione od tej pierwszej fazy, powtarzające, że nie ma sensu żyć w
związku, gdzie nie ma emocji. Ale przecież emocje są, tylko inne.

Jak przetrwać ten moment i odnaleźć się w nowej fazie związku?

Wedle pożądanego modelu teoretycznego początkowa faza namiętności powinna przejść w
coś, co także jest atrakcyjne, czyli w intymność. Czyli: para jest sobie bliska, są dla siebie
bardzo ważni, znają się wzajemnie najlepiej, choć nie stają się całkowicie dla siebie
przejrzyści, bo jednak odrobina tajemnicy w związku jest wskazana.

Intymność polega np. na tym, że znamy swoje uczucia bez słów, co przejawia się choćby w
sytuacjach towarzyskich, gdy mąż i żona, choć nie siedzą obok siebie, wiedzą, co to drugie
myśli, jak wewnętrznie reaguje na zachowania otoczenia. Dobra para ma wspólne rytuały i
wspólne mity, np. oboje wierzą, że pierwszy raz widzieli się jako małe dzieci, przebywając
pewnego roku podczas wakacji w tej samej miejscowości. Albo corocznie na jej urodziny on
przygotowuje dla niej bliny z mąki gryczanej. Albo tylko ona jedna wie, że on ma lęk
wysokości, ale nigdy nikomu tego nie okaże, zwłaszcza dzieciom.

Ważne jest poczucie, że istnieją rzeczy, które lubią razem robić i że z nikim innym by się ich
tak dobrze nie robiło. To może dotyczyć seksu, nawet jeśli nie ma w nim początkowej
namiętności, ale nie tylko. Intymność jest kapitałem na lata. W parach, które przeżyły razem
50 lat i mają już inną kondycję, troszczą się o siebie wzajemnie, nie do przecenienia jest fakt,
że jednocześnie oboje pamiętają i postrzegają siebie wciąż jako młodych.

Mówiła Pani, że wiek, w jakim zawieramy małżeństwa, się przesuwa. Czy to, że
wchodząc w nie, wielu z nas ma za sobą inne, nieformalne związki, sprzyja jego
trwałości? Czegoś się uczymy z tych poprzednich relacji, wyciągamy wnioski, by nie
popełniać tych samych błędów już jako mąż czy żona?

Co do możliwości nauki w sensie przećwiczenia sobie związku byłabym sceptyczna. Jeżeli
ktoś ma uwewnętrzniony pewien wzorzec odczuwania, postrzegania i działania, w
szczególności w bliskiej relacji, to ma tendencję do powielania go. Dlatego często się zdarza,
że wciąż lądujemy w podobnych relacjach, mimo że sądziliśmy z początku, że osoba, którą
poznaliśmy, jest zupełnie inna niż partner, z jakim właśnie się rozstaliśmy. To nie oznacza
determinizmu. Można takie uwarunkowania przekroczyć, lecz skądinąd wiadomo, że
człowiek, który w dzieciństwie dostał rodzaj pakietu emocjonalnego pozwalający mu sądzić,
że bliskość jest czymś wartościowym, od ludzi można coś dostać, a drugi człowiek
niekoniecznie jest źródłem zagrożenia – musi pracować na swoje szczęście czy też spełnienie
znacznie mniej niż ten, który takiego wyposażenia nie otrzymał. Nie znaczy to, że ten drugi
jest bez szans, lecz musi bardziej się starać, bo istnieje spore prawdopodobieństwo, że w
bliskim związku mogą się mu włączać automatyczne nieświadome reakcje. Jeśli czuł się nie
dość kochany, to tak długo będzie obwiniał żonę o chłód i oschłość, aż zacznie się ona od
niego oddalać, potwierdzając jego przeświadczenie.

Istnieje dziedzictwo, często nieświadome, które ze sobą niesiemy, wchodząc w związki.
Możemy z wpływu własnych uwarunkowań i obciążeń zdawać sobie sprawę lub obwiniać o
wszystko drugą stronę.

I zdajemy sobie sprawę?

Gdy ludzie się rozstają, na ogół są pełni urazy, złości czy zobojętnienia i nie bardzo
dostrzegają swój udział w tym, co się wydarzyło. To jest zresztą częste zadanie w
psychoterapii par, żeby uznali udział obu stron w tym, co się dzieje. Tymczasem para
przychodzi do psychoterapeuty jak do sędziego i każde oczekuje, że wyda on wyrok dla nich
korzystny, a mianowicie powie drugiej stronie, że postępuje źle i ma się zmienić w takim
kierunku, jak tego oczekuje pierwsza strona. Trudno im dostrzec swój udział w obecnych
trudnościach – obawiają się, że będą obwinieni i zmuszeni do podporządkowania. Do tego w
czasie kryzysu w parach zaczynają szaleć emocje, niezmiernie silne, jak to ujmuje
amerykańska wybitna psychoterapeutka par, Sue Johnson: „zalewające”, bo w jakimś sensie
zalewają te racjonalne części mózgu, ograniczają możliwość kontroli zachowania czy
przewidywania. Kiedy para wchodzi w takie błędne koło, na ogół jedno zachowanie wyzwala
kolejne i emocje są coraz mocniejsze.

To nie jest dobrze, że jednak jakieś emocje się pojawiają?

Dobrze, by partnerzy wyrażali wobec siebie jakieś emocje, nawet negatywne, ale pod
warunkiem, że układ nie traci samosterowności. Używam takiej technicznej nazwy, żeby
uświadomić parze, że tworzą pewien układ, który powinien dobrze działać. Samosterowność
oznacza, że po trudnej sytuacji, związanej z intensywnymi emocjami, para jest w stanie
samodzielnie się naprawić, ukoić. Związek w ostrym konflikcie nie ma takiej
samonaprawczej zdolności i zaczyna się powtarzać destrukcyjny cykl: jedna osoba mówi coś
przykrego, druga zamyka się w sobie i wycofuje, ta pierwsza zaczyna atakować jeszcze
bardziej, w rozpaczy i bezradności stara się trafić w najczulszy punkt, zraniony partner
wycofuje się już całkowicie, np. wychodząc z domu (czasem z dzieckiem) albo przenosząc
swoją pościel z sypialni na rozłożony w pokoju dziecięcym materac.

Amerykańscy psychoterapeuci, małżeństwo John i Julie Gottmanowie, wskazują na cztery
zachowania w parze, które źle rokują. A więc: obwinianie („Przez ciebie Edytka znowu się
przeziębiła, mówiłam, żebyś jej dał cieplejszy szalik”); krytyka, czyli kwestionowanie
wszystkiego, co robi partner („Ale u nich miło, nie tak jak u nas, no tak, Basia to ma kobiecą
rękę, szczerze zazdroszczę Grześkowi takiego domu”); po trzecie pogarda – rokuje najgorzej
(„Wydaje ci się pewnie, że jesteś strasznie ważny w tej swojej pracy, a takich jak ty są tam
tysiące, zwykłe wyrobnictwo i tyle”); wreszcie emocjonalny mur – jedna ze stron blokuje do
siebie dostęp. Dodam do tych czterech jeszcze nielojalność rozmaitego rodzaju – np.
zdradzanie spraw intymnych partnera innym osobom (choćby w formie postu na Facebooku)
czy sprzeniewierzenie wspólnie zbieranych pieniędzy na jakiś własny cel bez
poinformowania drugiej strony, szyderstwa w sytuacji publicznej.

Dlaczego emocje w związku są tak silne?

Bo są archaiczne, wywodzą się z wczesnych, intensywnych doświadczeń. Gdy zbliżamy się
do kogoś emocjonalnie, otwierają się w nas pokłady rozmaitych wczesnych pragnień.
Nieprzypadkowo dorosłe, poważne osoby, nawet w początkowej, dobrej fazie związku,
zaczynają używać rozmaitych zdrobnień: „mimbusiu”, „cipulku”, „brzuszeczku” albo
„mamciu”, „tatko”. Odtwarzają się nieświadome skojarzenia z tym, kiedy byli bardzo zależni
od drugiego człowieka, czyli z okresem dzieciństwa.

Nie zawsze te wspomnienia pełne są szczęścia, ufności i nadziei. Nawet gdyby tak było, to
raju bliskości nie da się odtworzyć, bo mąż lub żona nigdy nie będą idealni, a my nie jesteśmy
już trzylatkiem. Tym niemniej przeżywamy dramatycznie coś, co wydawałoby się błahe: ona
zmieniła fryzurę, on nawet nie spojrzał. Niby nic takiego, ale jej się odtwarzają różne
wspomnienia z chwil, kiedy była opuszczona, nieważna. Więc tłumaczy sobie: „on już w
ogóle na mnie nie patrzy, wszystko mu jedno, mogłoby mnie nie być”. Gdy się do kogoś
mocno zbliżamy, niektóre rany się otwierają. Pytanie tylko, czy dzięki temu związkowi
zagoją się i zabliźnią, czy będą się otwierać coraz bardziej, boleć i stanowić ognisko
zakażenia.

Powiedzmy więc, że się otwierają i bolą. Małżeństwo przeżywa kryzys, trafia na terapię.
Co wówczas sprawia, że przezwycięża trudności i mimo wszystko zostaje razem?

Zasadniczo, gdy para przychodzi do psychoterapeuty, to dobra oznaka, bo jednak wspólnie
podjęli decyzję, by się tu zjawić, a więc są gotowi do jakiegoś współdziałania. Natomiast nie
da się wymienić jednego czynnika, od którego zależy, czy im się uda. Wspomniany kapitał
bliskości, z jakim weszli w związek, ma nadal spore znaczenie.

Jeśli ktoś miał pewność, że matka zawsze wróci, mimo że pracuje i czasami bywa mniej
dostępna, również nie budzi w nim paniki fakt, że w dorosłym życiu mąż czy żona się
wycofują. Wie, że ludzie funkcjonują w trybie kontaktu i wycofania, i wycofanie nie oznacza
odrzucenia. Wyobraźmy zaś sobie matkę głęboko depresyjną, która gdy się wycofywała, to na
długie tygodn{“type”:”block”,”srcClientIds”:[“5b9bd072-d41f-4ef2-8c24-d9d504dba748″],”srcRootClientId”:””}ie, kontakt z nią był słaby albo jako środka wychowawczego używała obrażania
się. Takie dziecko, które próbowało w panice ją ożywić, skłonić do kontaktu, a ona dopiero
po paru godzinach albo dniach dawała sygnał, że łaska wraca, ogromnie to wszystko
przeżywało i jako dorosły też będzie reagować znacznie gorzej na wycofanie męża czy żony.
Bo nie ma w sobie takiego kapitału bezpieczeństwa, który gwarantuje mu, że jak ktoś bliski
się odsuwa, to nie znaczy, że odrzuca albo zaraz zacznie bić, tylko taki jest rytm relacji. Bo
oprócz mnie ma także inne ważne obszary w życiu. Tymczasem osoby niepewne tego, że
mogą być ważne i kochane, mogą traktować pracę czy zainteresowania partnera jako rywali.

Kiedy lepiej się jednak rozwieść?

Jako psychoterapeutka par z reguły wspieram związek, ale sądzę, że jest kilka sytuacji, w
których rozwód jest lepszym wyjściem. Przede wszystkim gdy mamy do czynienia z
przemocą fizyczną: taką, przed którą druga strona nie może się obronić. Przesłanką do
rozstania jest też uzależnienie od substancji chemicznych, jak alkohol, leki, narkotyki, a także
od hazardu, nad którymi trudno zapanować i niszczy się wspólnotę małżeńską na różne
sposoby. Również zaangażowanie jednej ze stron w romantyczny związek pozamałżeński
bardzo utrudnia wyjście z kryzysu. Natomiast sama zdrada nie musi być powodem do
rozwodu, chyba że łączy się ze skrajną nielojalnością.

Czy rozwód zawsze musi boleć? Ostatnio pojawiła się moda na przyjęcia rozwodowe:
obie strony świętują rozstanie, bo to dla nich ulga.

Jeśli jest bezbolesny, to znaczy, że rozstający się partnerzy coś przed sobą ukrywają. Chyba
że ktoś jest już znieczulony nowym romansem. Rozwód, rozstanie musi być bolesne, bo
rozstajemy się przecież z częścią nas samych – ze sobą taką, która kiedyś wybrała tego
człowieka, była w nim zakochana, przeżywała związane z nim emocje. Po czymś takim trzeba
przejść swoistą żałobę. Mogę uznać, że to przeszłość, ale jej nie kwestionuję. Jeśli natomiast
mówię: „chyba musiałam być ślepa, źle wybrałam, wszystko było okropne od początku”,
podważam siebie, część własnej tożsamości.

Rozstając się, ludzie często rzucają drugiej osobie w twarz właśnie takie słowa: „tak
naprawdę nigdy cię nie kochałam, nie miałam nawet z tobą orgazmu, udawałam całe życie, że
interesuje mnie to twoje beznadziejne rzępolenie na skrzypcach”. Dewaluowanie pomaga
uporać się z zakończeniem relacji.

Załóżmy, że już dochodzi do rozwodu i nie nastąpił on z powodu zdrady. Czy dobrze jest
wchodzić od razu w nowy związek?

Jeżeli partnerzy zrozumieli, co się im przydarzyło, i dlaczego, to może nie natychmiast, ale
tak. Jeśli nie dostrzegają w tym swojego udziału i tkwią w iluzji, że ktoś był okropnym
mężczyzną albo paskudną babą, to przesłanki są fałszywe i trudno zakładać, że następnym
razem będzie lepiej. Najprawdopodobniej powielimy te same schematy zachowań i znów
znajdziemy się w kryzysie.

Wcale nie jest tak, że gdy już powiemy sobie „do widzenia”, to za rogiem czeka nas
romantyczna przygoda, z której tym razem wyniknie happy end. Zwłaszcza że szybko
pojawiają się nowe trudności – dzieci z poprzednich związków, alimenty, nie mamy jak
wspólnie zamieszkać, rodzice są przeciwni, jedno z nas musi zrezygnować z pracy w
korporacji. Czyli łatwiej nie będzie.

Czy dziś trudniej wytrwać w małżeństwie niż kiedyś, gdy było zawierane głównie z
powodów społeczno-ekonomicznych?

W dzisiejszych czasach znacznie więcej oczekujemy od pary niż kiedyś, gdy ludzie,
pobierając się, na ogół zostawali w tym samym kręgu kulturowym i tym samym miejscu, a
współmałżonek też na ogół wywodził się z naszej grupy i podkultury. Francuski psychiatra i
antropolog Philippe Brenot podkreśla, że kiedyś małżeństwo miało wsparcie całego kontekstu
społecznego, zaplecza w postaci rodziny, znajomych i mnóstwa innych osób, którzy byli w
pobliżu i gdy były trudności, można było dostać wsparcie, choćby w postaci mocnych norm
kulturowych.

Teraz, ze względu na znacznie większą mobilność, para staje się solistą społecznym – zmienia
pracę, miejsce zamieszkania, odrywa się od korzeni. Tworzy rodzaj samotnej wyspy w
nowym środowisku i w związku z tym rozmaite, często sprzeczne oczekiwania, które
zaspokajali dotąd inni, lokujemy we współmałżonku. Chcemy, by związek był dla nas
wszystkim, dawał poczucie bezpieczeństwa, stabilizację, świadomość, że jesteśmy dla kogoś
ważni, bezwarunkową akceptację, ekscytację i namiętność. To duży ciężar i nie każdej parze
udaje się go unieść. Coraz trudniej pod taką presją przetrwać.

Rozmawiała Beata Chomątowska, źródło: Tygodnik Powszechny, nr 46/201